Esej – psychoterapia

Pewnego słonecznego dnia przyszła do mnie kobieta, pacjentka, klientka z prośbą o przeprowadzenie analizy jej osobowości i oceny, czy nadaje się do życia w pewnej wspólnocie. Jej wspólnota, w której żyła od kilku lat, zgłosiła do mnie telefonicznie z wątpliwościami. Zarzucano Pani S. niechęć do życia w grupie, niechęć do pracy, wycofanie, egoizm i wywyższanie się. Osoba przewodnicząca tej wspólnocie wyraźnie poprosiła o diagnozę w kierunku nadawania się lub nie Pani S. do życia we wspólnocie. Po pierwszym spotkaniu z Panią S. pomyślałam: „co za sesja, co za spotkanie”. Ten proces diagnozy stał się dla mnie inspiracją. Ale po kolei.

Zadanie, o jakie mnie poproszono, było w części nie do zrealizowania. Psycholog nie może brać odpowiedzialności za decyzję, czy dana osoba może wieść jakiś rodzaj życie. Był to pierwszy dzwonek, w którym zwróciłam uwagę na scedowaną na mnie decyzję. Klientka jasno utrzymywała, że chce zostać we wspólnocie. Że jest zła na siebie, że nie potrafi się zmusić i dostosować. Tu usłyszałam drugi dzwonek. Jak to możliwe, że ktoś chce się przymusić do czynności i stylu życia, w którym czuje się permanentnie przeciążony psychicznie i fizycznie. Pominęłam jednak te wewnętrzne dylematy. Zaczęłam zadawać pytania zgodnie z procedurą, które miały naprowadzić mnie na ewentualne patologiczne rysy osobowości klientki. I znalazłam objawy pasujące do opisu wątków narcystycznych, psychotycznych, borderline, psychopatycznych, cech schizoidalnych, a nawet depresji. Te kliniczne pojęcia pojawiały się w mojej pamięci na wyciągnięcie ręki, zgodnie z „wykształceniem”. Jednocześnie słuchałam dalej opowieści Pani S. o sytuacjach, w których czuje się nieakceptowana i nadużywana, niesłuchana i posądzana o niechęć do pracy. Zupełnie nie wiedziałam, jak mam zaklasyfikować te objawy. Z pomocą przyszły mi wyniki testu, cechy osobowości paranoicznej i bierno-agresywnej (czyli podejrzliwej i realizującej złość poprzez bierność).

Gdy dotarłyśmy do tematu wiary w swoje możliwości i realizację potrzeb, Pani S. na moment zamilkła. Jak wyjaśniła z jednej strony wie, że posiada talenty, a z drugiej ma przekonanie, że nie powinna się tyle sobą zajmować. Po kilku opowieściach na jaw wyszło, jak mało wsparcia Pani T. otrzymała w swoim życiu. I w tym miejscu zrozumiałam już po raz trzeci, że Pan S. ucieka przed konfrontacją z własną tożsamością. Że unika podjęcia decyzji, bo nie posiada wystarczająco dużo wiary we własne siły. Tymczasem z otoczenia otrzymuje bardzo dużo wsparcia, które podszyte jest lękiem. Lęk odziany w życzliwość wypełnia wspólnotowe, czy rodzinne spotkania. „Czy na pewno wiesz, co robisz? Czy sobie poradzisz? A co jeśli Ci się nie uda? Możesz zaprzepaścić wszystko, co osiągnęłaś.” Porady i gotowe rozwiązania są cichymi niszczycielami własnej inicjatywy. A przecież w każdym z nas drzemie siła do przezwyciężania trudności. Co w takim razie wyznacza granice naszych działań? Rzeczywistość? Powiedziałabym, że to, co myślimy o rzeczywistości.

Patologizacja rzeczywistości jest widoczną cechą współczesnej nauki. Badania kliniczne nabrały znaczenia badań nad przypadkami chorobowymi. W słowniku języka polskiego znajdziemy takie definicje słowa „kliniczny”: 1. «mający związek z kliniką i z leczeniem w klinice»; 2. «będący typowym przejawem jakiegoś negatywnego zjawiska». Dlaczego taki rodzaj kliniki przeżył rozkwit w ostatnich stuleciach medycyny zachodniej? Przejawy negatywnego zjawiska wydają się bardziej ekscytujące niż przejawy pozytywnego zjawiska? Czy może znowu mamy do czynienia z lękiem? Dlaczego „kliniczny” nie kojarzy się z samopoznaniem i rozwojem?

Skłoniłabym się do poglądu, że częściej granice naszych działań wyznacza to, co myślimy o rzeczywistości i to, w co wierzymy. Bo skoro istnieją fale, których jako ludzie nie jesteśmy w stanie ocenić żadnymi zmysłami, to przypuszczać można że i są rozwiązania, których nie umiemy zastosować ze względu na ograniczoną analizę rzeczywistości. Co pozostaje? Kierować się wewnętrzną mądrością, która wielokrotnie zaskakiwała najtrafniejsze dane z badań naukowych. Skąd czerpać tę siłę?

Nikt nas tego nie uczy. Jako dzieci posiadamy ją naturalnie. Dodatkowo rozum nie jest w tym okresie życia tak analityczny i wątpiący, jak umysł dorosłego. Po drugie istnieje społeczne przyzwolenie na tworzenie bajek i opowieści pełnych radości, mocy i pozytywnych rozwiązań. Lecz w trakcie życia uczymy się raczej, jak tę wewnętrzną mądrość uśpić. Dostajemy za to całą porcję przestróg, zakazów i nakazów. Następnie otrzymujemy dawkę mądrości książkowej. Z owych mądrych książek (nie podważam ich wartości) dowiedzieć się można najwięcej o historii i ludziach, którzy użyli swojej mądrości i stworzyli teorię, odkryli zjawisko. Dlaczego w takim razie potencjalny współczesny człowiek miałby być pozbawiony tej mądrości i instynktu? Skoro każdy ptak wyczuwa, kiedy ma wylecieć z gniazda, dlaczego człowiek miałby nie wiedzieć, jak prowadzić życie adaptując się do sytuacji? To, czego potrzebujemy na każdym etapie naszego życia, to wiary w siebie, pewnego rodzaju zauroczenia rzeczywistością; również ze strony otoczenia. Ważne jest otaczanie się ludźmi, którzy sami pełni wiary, będą tę wiarę konsekwentnie przekazywać dalej. „Wierzę w Ciebie, Kocham Cię, Dasz radę, Osiągniesz”. Podejmując własne kroki, potrzebujemy od otoczenia jedynie konstruktywnego wsparcia, a nie rozwiązań. Przychodzi mi do głowy treść Zakładu Pascala. Mam wrażenie, że można go sparafrazować na potrzebę chwili. „Jeśli istnieje nieracjonalna siła wewnętrzna, to szkoda byłoby z niej nie skorzystać. Jeśli natomiast nie istnieje, to nic nie tracimy, wierząc w nią.”

Podsumowując, kilka spotkań z Panią S. uświadomiło mi, jak łatwo można posłużyć się klinicznymi definicjami do opisu objawów, pomijając analizę przyczyn. Jak łatwo można wziąć odpowiedzialność za los człowieka, dlatego że wyniki badań wskazują na chorobę. Jak łatwo ludzie oddają odpowiedzialność za swój los, pomimo, że w danej sytuacji CZUJĄ się niekomfortowo, a czasem nawet nadużywani. Jak ogromne mamy społeczne przyzwolenie na nadużywanie wolności drugiego człowieka w imię kulturowych zasad czy „wykształcenia”. A jak daleko jesteśmy od wzmacniania wiary w drugiego człowieka, słuchania wewnętrznej mądrości. Mamy za to wielotysięczną tradycję karczowania zdolności do samoleczenia i samostanowienia.